Moment Hanleya wydarzył się niemal w zwolnionym tempie, ale oczywiście potrzebował wstępu do porywającego powrotu Szkocji, aby przygotować scenę dla pełnego horroru.
Im dłużej trwała ta gra, im mocniej goniła Szkocja, tym bardziej Steve Clarke przekształcił się z niespokojnego emeryta grającego ostrożnie na automatach za grosze w nieustraszoną piłkarską wersję wielkiego Amarillo Slima trzymającego kort przy stole pokerowym w Vegas i atakującego za pomocą porzucić, rzucając negatywność na wiatr.
Clarke zaczął od tych samych starych postaci. Następnie wprowadził do walki szereg kreatywnych graczy – kilku debiutantów w postaci Ryana Gaulda i Bena Doaka oraz międzynarodowego debiutanta w postaci Lewisa Morgana.
W żargonie kasyna, przy wyniku 2:2, Clarke wszedł all-in po zwycięstwie, wyglądając jak przegrany wynik przy wyniku 2:0.
Jego zespół był twardy i przekonujący, patrząc na cały świat, jakby miał zakończyć akt eskapologii ze zwycięzcą.
Doak jest wciąż nastolatkiem i od grudnia zeszłego roku nie rozegrał żadnego meczu, ale na prawej stronie zrobił furorę.
To, jak dzieciak w ciągu swojej epoki nie grał w żadnej poważnej piłce, a teraz miał wpływ na wir zdesperowanego Hampden, było niezwykłe.
Jeśli chodzi o Gaulda, czekał na to 10 długich lat. Dekada lekceważeń i kariera pełna odrzucenia ze strony kolejnych szkockich menedżerów. On też miał duży wpływ.
W pierwszej połowie Scottowi McTominayowi odmówiono zdobycia gola, ale wzmocnił się w roli szkockiego rozbijacza pudełek. Kiedy Billy Gilmour podwyższył na 2:1, pomocnik Napoli podwyższył na 2:2 przy niewielkiej pomocy Doaka i Ralstona.
To było ekscytujące, a po zmianie Lewandowskiego nie było się czego obawiać ze strony gości.
McTominay był znakomity, galopując prosto w serce Polski. Hampden tętnił życiem od dawnych, dobrych czasów, kiedy Szkocja przebijała się przez grupę kwalifikacyjną do Euro.