Strona główna Polityka Awans Google’a był nieunikniony. Podobnie było z orzeczeniem antymonopolowym

Awans Google’a był nieunikniony. Podobnie było z orzeczeniem antymonopolowym

49
0


Larry Page i Sergey Brin nigdy nie lubili spotykać się z reporterami. „Larry może być bardzo wrażliwym i dobrym człowiekiem, ale ma poważne problemy z zaufaniem i niewiele wdzięków towarzyskich” – powiedział mi kiedyś były specjalista ds. PR w Google. „Siergiej ma wdzięki towarzyskie, ale nie ufa ludziom, którzy jego zdaniem nie zbliżają się do jego poziomu inteligencji”.

Mimo to jesienią 1999 roku nowy specjalista ds. komunikacji namawiał współzałożycieli Google, aby udali się na wschodnie wybrzeże w ramach skromnej wycieczki prasowej. Zaledwie rok temu Google był nadal niewidoczny dla większości ludzi i niewielu znało jego fascynującą historię: Page umieścił całą sieć WWW na serwerach Uniwersytetu Stanforda, aby odgadnąć doskonały wynik zapytania, a Brin dokonał matematycznego czaru, aby spełnić koncepcję. Próbowali sprzedać tę technologię jednemu z dużych portali internetowych, ale nie udało im się uzyskać interesującej ich oferty. Założyli więc własną firmę. Nadal nie było jasne, skąd będą pochodzić przychody. Były notowane jako reklamy nienawistne, wierząc w to „Wyszukiwarki finansowane z reklam będą z natury nastawione na reklamodawców i odwrócone od potrzeb konsumentów”.

Kiedy przyszli do Newsweeka, gdzie wówczas pracowałem, żaden z czołowych redaktorów nie chciał się z nimi spotkać; wyszukiwanie w Internecie wydawało się niszową funkcją Yahoo i AOL oraz innych dominujących portali. Dlatego też redaktor biznesowy i ja zabraliśmy tę parę na lunch do restauracji serwującej owoce morza w centrum miasta. Ogrom i zgiełk Nowego Jorku zdawały się przytłaczać tę niezręczną parę. Pomysł, że ich firma może pewnego dnia być warta 2 biliony dolarów, wydawał się równie prawdopodobny, jak obrót Ziemi wokół własnej osi.

Przesuńmy się o ćwierć wieku. Google – obecnie nazywany Alphabet – jest rzeczywiście wart wiele bilionów. Wyszukiwanie internetowe jest głęboko wpisane w nasze życie i jest tak powszechne jak oddychanie, a Google ma 90% globalnego udziału. Larry i Sergey, choć nadal są akcjonariuszami, których majątki przekraczają 100 miliardów dolarów każdy, nie są już pracownikami ani członkami zarządu. W tym tygodniu sędzia federalnego sądu okręgowego USA Amit P. Mehta wydał zarządzenie 286-stronicowe orzeczeniena podstawie milionów dokumentów, tysięcy eksponatów i dziewięciotygodniowego procesu, że Google naruszył prawo antymonopolowe. „Google” – napisał – „jest monopolistą i jako jedyny starał się utrzymać swój monopol”. Co więcej, firmę, której założyciele nienawidzili reklam, czeka teraz kolejna próba ustalenia, czy jest także monopolistą w reklamie cyfrowej.

Choć w 1999 r. trudno było to sobie wyobrazić, awans Google od nowicjusza do pozycji władcy ma teraz oczywisty sens. Dominacja, aż do osiągnięcia monopolu, okazała się nieuniknionym celem zwycięzców w dobie skali Internetu. Ekonomia cyfrowa skutkuje konkurencją, w której zwycięzca bierze wszystko, w której pierwsi innowatorzy o skromnym pochodzeniu mogą zyskać przewagę nad ugruntowanymi liderami technologii, które wkrótce zostaną wyprzedzone. Każda firma znajdująca się na szczycie naszego obecnego stosu technologii została założona przez młodych, pełnych entuzjazmu ludzi z wielkim pomysłem, który był wówczas powszechnie odrzucany przez gigantów branży. Przed Larrym i Sergeyem było Bill Gates i Paul Allen, dwaj studenci, którzy widzieli rynek oprogramowania do komputerów osobistych; Steve Jobs i Steve Wozniak budują w garażu komputery Apple II; Jeff Bezos, który założył Amazon z ograniczonym budżetem, aby sprzedawać rzeczy w Internecie. Kilka lat po rozpoczęciu działalności Google Mark Zuckerberg wynalazł Facebooka w swoim pokoju w akademiku. Firmy technologiczne walczące na szczycie rankingów podzieliły się wspólną narracją: Dawid kontra Goliat.

Ale te proce były czymś wyjątkowym. Efekty sieciowe trwałego i wszechobecnego Internetu przyspieszają i blokują liderów kategorii. Co więcej, ci założyciele byli brutalnymi konkurentami, którzy maksymalnie wykorzystali te zalety. Larry’ego Page’a prześladowała historia Nikoli Tesli, genialnego wynalazcy, który zmarł w zapomnieniu i przyrzekł sobie, że nie będzie Teslą. Stosowanie przez Microsoft sprzedaży wiązanej w celu zdławienia konkurentów było notoryczne (i doprowadziło do przegranej przez Microsoft sprawy antymonopolowej). Jeff Bezos chronił swoją flankę z napoleońskim zapałem, utrzymując klientów blisko siebie dzięki niskim cenom. Młody Mark Zuckerberg zwykł kończyć spotkania wykrzykując słowo „Dominacja!” Ostatecznie, gdy Dawidowie stali się Goliatami, wpasowali się w nową narrację: mit o Ikarze. Kierowani pychą wynikającą z ich dominacji – i myląc swój wzrost napędzany efektem sieci z własnymi, wyjątkowymi geniuszami – ich wzrost zaprowadził ich niebezpiecznie blisko słońca.

Taki jest kontekst orzeczenia sędziego Mehty. Konkretnie skupia się na praktyce Google polegającej na łącznym wydawaniu dziesiątek miliardów dolarów na domyślne umieszczanie reklam w polach adresowych przeglądarek Apple i Mozilla. Google upierał się, że może zawierać takie transakcje tylko dlatego, że jego wyszukiwarka jest najlepszą alternatywą: Apple nigdy nie narzuciłby swoim klientom gorszego produktu. Sędzia zauważył jednak, że przewaga Google’a była zjawiskiem samonapędzającym się. Ponieważ Google obsługuje prawie wszystkie wyszukiwania, jest w stanie gromadzić dane na skalę, której konkurencja nie jest w stanie dorównać. Dzięki temu może ulepszyć swoją wyszukiwarkę w sposób, o jakim rywale nie mogą marzyć. Osiągnięcie monopolu poprzez lepszy produkt lub innowacje jest legalne, ale działania takie utrzymywać monopol, podobnie jak ograniczanie konkurencji, są nielegalne. Tym samym, zdaniem sędziego, Google łamie prawo.



Link źródłowy